Przez całą noc padało, a rano okazało się, że między Singija a Kandy drogi są nieprzejezdne. Powódź na maxa. No cóż ... lekko każdy nie ma :)))) Poprzedniego dnia poznaliśmy chłopaka, który miał nas zawieźć do Dambuli na dworzec autobusowy, jednak teraz stwierdził, że jego tuk-tukiem nie da rady.
Po zastanowieniu i kilku telefonach znaleźliśmy rozwiązanie - jego wujek spróbuje samochodem dotrzeć do Dambuli, a jeżeli się uda to może i nawet dalej do Kandy. Na do widzenia facet z obsługi hotelu rozmarzył się, że pojedzie z nami do Polski, zamieszka w naszym domu i zostanie naszym ogrodnikiem ... hmmm ... Przez 2 godziny sytuacja była niewyjaśniona. Raz woda zagradzała drogę, raz powalone przez burze drzewa, innym razem zatory błotne albo po prostu stojące w korkach samochody. Mimo to udało się i wjechaliśmy w końcu na drogę do Kandy. Zalogowaliśmy się w hotelu na okalającym jezioro wzgórzu z widokiem na centrum miasta. Nie ma tu specjalnie nic godnego uwagi, poza niewielką świątynią zeba buddy i wg spotkanych ludzi - ciekawą atmosferą.
Atmosfera zrobiła się ciekawa dopiero po otwarciu kilku piw :)))
|
|